Dawno, dawno temu Tat, za sprawą Mira, załatwił mi wełnę. Taką prawdziwą, od górala. Z prawdziwej owcy. Tak prawdziwą i prawdziwej, że nawet jakieś trawy, które owca zgarnęła po drodze, dało się w niej znaleźć. Przędza była bardzo zróżnicowanej grubości. Momentami cienka jak nitka, a kiedy indziej puchata. Chyba góral sam ją prządł. I potwornie gryzła. Najpierw zrobiłam z niej sweter. To był chyba mój pierwszy w życiu sweter. Ale tak strasznie gryzł, że trzeba go było nosić na golf (szyję też gryzł), a jak wiadomo wełna sama z siebie grzeje, więc nie dało się w nim wytrzymać.
W każdym razie, jako że na odzież wełna się nie sprawdziła postanowiłam spożytkować ją inaczej. Sfilcować! Mi wysyłała mi w tamtym czasie wszystkie ładne, śmieszne i dziwaczne rzeczy dziergane jakie znalazła. Były to między innymi schematy obrazków. Wśród nich była
lecąca gęś albo koń na filcowanej torbie. Gdyby nie to, pewnie bym nie wpadła żeby zrobić sobie torbę i myślałabym raczej o wykorzystaniu tego wzoru na swetrze. A to jednak byłoby zbyt hipsterskie jak na mnie.
Dobrze się składało, że wełnę miałam w dwóch kolorach - z ciemnej i jasnej owcy. Przez to nie musiałam się martwić, że coś zafarbuje, bo to najlepszy melaninowy barwnik from owca.
Gęś bardziej mi się spodobała. Konie są przereklamowane. Miałam też na zbyciu szarą wełnę więc mogłam zrobić gęsi cienie.
Gęś jest trochę za duża i nie całkiem mieści się w kadrze, ale nie chciałam przesadzić z wielkością worka. Na żywo nie rzuca się to w oczy i wbrew oczekiwaniom dużo osób chwaliło torbę z "fajnym łabędziem".