19 października 2015

tapicerowanie

Mi miała krzesła. A właściwie nie miała, więc jak się trafiły zdobyczne, noszące ślady użytkowania i chałupniczych interwencji w związku z tymi śladami, to nie marudziła. Były stare, ale krzesła jak krzesła. Stabilne konstrukcyjnie utrzymywały siadaczy i nie miały wielkich braków poza paskudną szmatą na wierzchu przetartą w kilku miejscach. A że tapicerowanie to prawie w moim zawodzie, Mi zaproponowała współpracę.

Zaczęło się od destrukcji. Rozmontowałyśmy krzesło, oderwałyśmy starą tkaninę i na jej podstawie przygotowałyśmy wykrój. Wnętrzności tapicerki dzielnie się trzymały, więc przestrzegałyśmy podstawowej zasady konserwatora "póki się trzyma, nie ruszamy". Uznałyśmy, że wystarczy zmienić tkaninę wierzchnią, więc to właściwie obicie, nie tapicerowanie. Użyłyśmy resztek dżinsu, który nie sprawdził mi się w szyciu spodni, bo był za gruby i za sztywny. Na podatne na wycieranie pokrycie krzesła w sam raz.




Najpierw zszyłam elementy dołu. Mi przy okazji po raz pierwszy próbowała szycia na maszynie. Potem wystarczyło przybić dżins do siedziska i przodu oparcia. Niestety użyto tu bukowej sklejki, która nie jest wdzięcznym materiałem do wbijania gwoździ. Twarde toto było i gwoździe się wyginały. Tat pożyczył nam zszywacz budowlany i choć zszywki też się wyginały to na pewno szło szybciej niż z wbijaniem gwoździ. Na koniec trzeba było przyszyć (tym razem ręcznie) tył oparcia zasłaniający zszywki i strzępiący się materiał, w taki sposób, żeby nie było widać po prawej stronie. Nie miałyśmy niestety półokrągłej igły. Na pewno łatwiej by się szyło.
Jak na pierwsze tapicerowanie nie jest tragicznie. Na pewno wygląda porządniej, poza tym nie ma już tego sraczkowatego koloru.

2 komentarze: