24 grudnia 2015

drewniane broszki

Prezenty! Się rozkręciłam z tymi fachowymi prezentami. Postanowiłam potraktować poważnie mój pirograf (od kiedy go dostałam wypalałam tylko jakieś pierdoły na drewnie, które i tak szło do kominka) i wykorzystać go do zrobienia prezentów, a nawet jak nie "tów" to przynajmniej "tu". Od razu miałam wizje małej drewnianej broszki. A obok broszki potraktowanej pirografem zwizualizowała się broszka intarsjowana. Zatem wykorzystałam obie metody. Najpierw załatwiłam sobie dębowe kółeczka (początkowo miały być elipsy, ale trudniej je wyciąć i już nie chciałam kombinować), a potem zaczęłam się wyżywać artystycznie - wiercenie kółeczek to przecież ordynarne stolarstwo. Najpierw wypaliłam oset. Na drewnie, znaczy. Dla Mi. Ona lubi chwasty. Zresztą kto nie lubi ostu?!


Nie jest to dzieło sztuki, ale zaskakująco dobrze mi poszło. Myślałam, że ze względu na dużą gęstość dębu i nierówności spowodowane przyrostami, mój pirograficzny debiut będzie katastrofą. Wystarczy nie wciskać mocno i jakoś idzie. Tylko przy poprawianiu czasem mi zjeżdżał z linii. Jak widać (albo nie za bardzo) brzeg też wypaliłam. Chciałam jeszcze wypalić coś dla mamy, ale nie wiedziałam co. A potem przyszedł Dziad i zapytał, po obejrzeniu ostu, czy naprawdę to ma być broszka i czy ktokolwiek będzie chciał to nosić. No i mnie zniechęcił. Dlatego mama dostała tylko mini-intarsje. Wizja obejmowała nie tylko metodę, ale też temat intarsji - liście. Lipowy i klonowy.

W rzeczywistości wygląda dużo lepiej niż na zdjęciu w powiększeniu.

Lipowy, chociaż bardziej przypomina brzozowy, łatwo było zrobić, bo i kształt łatwiejszy, a naczynia drzewne tworzą fakturę liścia (żyłki). Z klonem już tak łatwo nie było. Nie wiedziałam jak go zrobić żeby było widać, że to liść, a nie plama w jego kształcie. Nie wpadłam na nic sensownego, ale miałam kawałek mahoniowego forniru, którego pasiasty skręt włókien ciekawie odbija światło. No i tyle. Wyszła mieniąca się plama w kształcie liścia klonu. Zawsze to lepiej niż zwykła plama, prawda?
Ale ponieważ podczas wycinania nic się nie połamało (mahoń tylko trochę się kruszył), a dodatkowo cięłam oba forniry naraz, postanowiłam użyć znanej metody intarsjowania, bardzo oszczędzającej materiał. Tak powstały dwa listki w lustrzanym odbiciu kolorów. Nie mogłam się tylko zdecydować, który dać mamie, a który Mi.


Lipowy listek jest z orzecha na tle z olchy, a klonowy, jak już wspomniałam mahoniowy na brzozowym tle - ten drugi oczywiście odwrotnie. Lipowy wyszedł koślawo, bo orzechowy fornir kruszy się, że hej. Początkowo ogonki miałam wypalać pirografem, ale doszłam do wniosku, że takie łączenie metod może do siebie nie pasować, poza tym w mahoniowym tle, wypalony ogonek byłby słabo widoczny. Dlatego do przyklejonych już listków dorobiłam ogonki metodą inkrustacji. Myślę, że tak lepiej wygląda, niż wypalone. Dłutem wycięłam większość łodyżki, ale jakieś malutkie drzazgi w zakamarkach dłutem było trudno, więc wydłubałam... prujką krawiecką! Nie ma to jak profesjonalne sprzęty konserwatora.
Przyklejone i wyszlifowane listki, polakierowałam i przymocowałam do nich broszkowe agrafki. Nie bardzo wiedziałam jak, trudno by było znaleźć aż tak małe gwoździe, więc przykleiłam klejem dwuskładnikowym. Zrobił niezbyt elegancki glut, ale ważne żeby trzymał. W klonowych broszkach agrafki przykleiłam tak, żeby po przypięciu listki nie były pionowo łodyżką do dołu - za bardzo może się kojarzyć z Kanadą, zwłaszcza ten na jasnym tle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz